Po długiej przerwie znów tutaj wpadam (dla kogo długiej, dla tego długiej, bo to niecały tydzień, a ja przywykłam już do dodawania postów co 2-3dni). Docelowo ten post miał się pojawić w poniedziałek, max we wtorek, ale przecież w życiu nie może być zawsze kolorowo... Tak, dzisiaj najchętniej bym tylko pomarudziła. Tydzień był gorący! Dosłownie i w przenośni. Niespodziewanie nastał poniedziałek, w którym po 8 h katorgi w szkole, mogłam zobaczyć się z moim Lubym i pstryknąć te kilka zdjęć które tutaj widzicie. Jak widać godzina już nie taka, szybko robi się ciemno, więc co udało się złapać - to złapaliśmy. Na moją fryzurę nawet nie zważajcie, ale z nią to ciężka przygoda teraz, dlatego wygląda jak wygląda. Wtorek spędzony nad Jeziorem Maltańskim w Poznaniu i wykańczający mnie upał (yeeees, I like it!). A w środę to już zupełnie z górki, mieliśmy zrobić nowe zdjęcia, a tu kukuk - witamy katarek i oczy wielkości ziarenek maku wyglądające jak u naćpanego królika. I takim oto sposobem dobrnęliśmy do punktu w którym znajduję się teraz, czyli do łóżka, gorączki, kataru, kaszelku. Jednym słowem mojej prywatnej walki o przetrwanie, którą umila mi mój Luby co możecie zobaczyć na moim
instagramie .
W kwestii zestawu nie będę dużo mówić, bo ten post miałby za dużo tekstu. Cóż, odeszłam trochę od klasyki, na rzecz mojej drugiej części zbłąkanej duszyczki, czyli po prostu klimatów rockowo-grungowych. Koszulka z lumpa za około 5 ziko musiała trafić w moje łapki i przejść odpowiedni tuning. Miała dziwne plamy na rękawach, więc nożyczki w dłoń, rachu ciachu i po strachu. Jest to moja najlepsza koszulka bo z motywem wilka, a ja i wilki równa się bezwarunkowa miłość.
Jeśli ktoś przeczytał moje 'wypociny' to gratuluję, jesteś mistrz!
Ściskam Karo :)